poniedziałek, 2 czerwca 2014

Rozdział IV



     Podniosłam się z łóżka, łapiąc koszulę, którą zapinałam w pośpiechu, zbiegając po schodach. Ten dźwięk był niepokojący, wiedziałam, że dzieje się coś złego. Wszyscy nieprawdziwi mieli wyczulony słuch, jednak to przechodziło wszelkie pojęcie. Bolało niemal tak bardzo jak wielodniowy głód, z tym że w tym wypadku dotyczyło to głowy, nie całego ciała.
     Wypadłam przez wejściowe drzwi. Przed każdym domem tłoczyli się zaniepokojeni mieszkańcy. Ryk wydobywający się z głośników zmienił się w słowa zaklęcia po łacinie. Stojący przede mną Nick szeptał wraz z innymi czarownikami.
     Gdybym miała porównać to, co zobaczyłam, powiedziałabym, że były to uciekające, świetliste dusze tkwiące w ziemi. Ulatywały do nieba, tworząc jasnofioletową kopułę chroniącą Ash Dale. Tylko przed czym miały ją chronić? Przed Łowcami? Przecież te gnidy w starciu z nieprawdziwymi przegrałyby w ciągu kilkunastu sekund. Więc o co chodzi?
     Przesunęłam się do Key wlepiającego swoje przecudne oczka w coś, czego nie potrafił dostrzec. Spoglądał to na mnie, to na Nicka, to na niebo. Marszczył czoło, chcąc zrozumień zaistniałą sytuację. Biedaczek. Chociaż z drugiej strony dobrze, że nie posiadał wzroku, przestraszyłby się. Oczywiście dostrzegał ten świat, jednak w niewielki stopniu. Dziwny z niego dzieciak, ale taki urok Key.
     - Od dnia dzisiejszego nikt nie ma prawa opuścić miasta - oznajmił głos Loreen z głośnika. Była jedną z członkiń rady. Bardziej pyskaty dzieciak ode mnie, a żyje od ponad czterystu lat. - Upomina się o szczególną ostrożność w stosunku do prawdziwych. Używanie na nich magii będzie surowo karane. Zabrania się samodzielnych wykonywań wyroków, a jakiekolwiek zmiany w zachowaniu należy zgłosić do Rady. Dziękuję za uwagę.
     Ściągnęłam brwi. Wszyscy zaczęli wracać do domów. Nick również wszedł razem z Antoniem i Julem do środka. Zostałam tylko ja oraz Key, oboje wpatrzeni w fiołkowe niebo. Czy dostrzegał fioletowe poświaty? Co kłębiło się teraz w jego młodej główce? Nie chciałam tam zaglądać, wolałam, aby sam mi powiedział.
     - Lisa, co mówiła ta pani? - Miał takie smutne oczy proszące o odpowiedź.
     - Że wszystko będzie dobrze - odparłam, uśmiechając się, choć nieszczerze. Okłamywanie sprawiało, iż czułam się jak potwór, a przecież wcale nim nie byłam... No, może trochę. - Chodźmy do środka.
***
     - A więc... Chcesz, byśmy przyjęli was pod dach, ponieważ boisz się wrócić do Paryża? - powtórzył Julian, sięgając po ostatnie czekoladowe ciastko. Chciałam mu je wyrwać.
     - Nie boję się, po prostu codzienne walki wcale nie są interesujące. W końcu stałoby się to monotonne. No i Key w Ash Dale byłby bezpieczniejszy. - Tym razem odważyłam się na szczerość. Całe szczęście, że Antonio opuścił mieszkanie Nicka i Jula po tym, jak dowiedział się, ie w innym wypadku musiałby siedzieć ze mną przy stole.
     - Rozumiem. - Ugryzł ciastko, a ja zamknęłam oczy. Czekolada... - Lisa, krzywisz się. Wysłać Nicka do sklepu?
     - Nie, nie, nie. - Pokręciłam głową, jednocześnie unosząc ręce, by podkreślić swój sprzeciw. - Pójdę sama. I tak wypadałoby przespacerować się po mieście, zgłosić Radzie nasze przybycie i w ogóle. - Ułożyłam dłonie na blacie stołu. - Jeśli nie chcesz mnie w swoim domu, weź przynajmniej Key. Ja sobie poradzę, nie raz i nie dwa nocowałam w opuszczonej szkole, przywykłam do warunków.
     - Nie mam nic przeciwko twojej obecności, spokojnie. - Uśmiechnął się pocieszająco. Głupek, nie potrzebowałam pocieszenia, a schronienia dla paryskiego nieba, które tliło się w oczach chłopca. - Niestety, mamy tylko jedną sypialnię dla gości, więc jedno będzie musiało spać na kanapie.
     - Zgłaszam się. - Podniosłam rękę jak w szkole. - Przynajmniej pooglądam w nocy telewizję.
     - Em... - Nick podrapał się w tył głowy, mrużąc złote oczy. - Nie kupiliśmy telewizora. Lecące tam programy ogłupiają.
     - C-co...? - Otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. - Moje kreskówki? Chcesz mi odebrać jedyne szczęście?
     Julian roześmiał się, ale nie powiedział nic. Łypnęłam na niego spode łba, wystawiając język. Tylko przy nim potrafiłam zachowywać się w miarę... Miło, przyjaźnie, przyjemnie? Delikatne, nigdy nie karcące spojrzenie sprawiało, iż potrafiłam zdobyć się na kilka w miarę normalnych słów.
     - Pójdziesz do Romi, pozwoli ci pewnie skorzystać z Internetu. - Wzruszył ramionami. - To co, kto idzie po ciastka? - Podniósł się i wstawił brudny kubek do zlewu.
     Tu wszystko było takie... Normalne. Niczym niezachwiana codzienność, mijające powoli dni, które różnią się od siebie jedynie niewielkimi szczegółami. W Ash Dale nawet pogoda była sterowana przez czarowników, rządziło się własnymi prawami. I choć czasem wolałabym, aby przypominało inne znane mi miasta, to miało swój niepowtarzalny urok. Wystarczyły pieniądze. No, i czarownicy.
     - Zgłaszam się na ochotnika - oznajmiłam, również podnosząc się z miejsca. Poprawiłam kaptur, układając go w taki sposób, aby jego czerń zlewała się z włosami.
     - Idę z tobą. - Key się zerwał i pognał do przedpokoju po płaszcz (uraz do kurtek, nie przepadałam za nimi).
     Miałam pewne opory co do tego, jak będzie się czuł w obecności większej liczby nieprawdziwych. Tymczasem Key świetnie wpasował się w nowe środowisko. Podobało mu się w domu Nicka i Jula. Ten uśmiech i dziecięca ciekawość czająca się w oczach urzekały. Właśnie dzięki takim szczegółom pamiętałam, że chłopak jest ledwie trzynastolatkiem.
     - Zrobimy zapas na tydzień - rzuciłam, opuszczając kuchnię. Key czekał już przed drzwiami. - Chodź, pokażę ci miasto.
***
     Staliśmy przed opuszczonym budynkiem szkoły znajdującej się w centrum miasta. Wyglądała na zniszczoną przez żywioły. Mało który wandal śmiałby podejść choćby do skrzypiącej furtki. Sęk w tym, że jeśli na nieprawdziwego rzuci się klątwę, a on jej nie zdejmie w odpowiednim czasie, cóż, umiera. Osobiście miałam to szczęście, że klątwy omijały mnie szerokim łukiem. Nie raz i nie dwa nosiłam piętno, lecz kiedy utrzymuje się kontakt z czarownikami, pozbywa się go w ciągu godziny.
     Uodporniłam się na zaklęcia rzucane przez duchy ze Słonecznej Szkoły. Tak ją kiedyś nazywano, jeszcze przed narodzinami Nicka. Piękny był to niegdyś budynek. Pełen śmiechu i miłości. Wystarczyło jedno potknięcie i wszystko runęło w smutku i strachu. Wyglądało to nawet gorzej od zburzonego domku z kart, nad którym ktoś pracował kilka dni.
     Historię tego miejsca opowiedziała mi przed laty pierwsza miłość, której imię brzmiało River. Nie pytałam, skąd ją zna, nie pytałam, dlaczego się tym interesuje. Po prostu leżałam wtulona w jej pachnące włosy i słuchałam zaczarowanych słów. Po latach okazała się doskonałym krasomówcą.
     - To tu chciałaś spać? - zapytał, wkładając ręce do kieszeni. Wyglądał na przygnębionego ową wizją.
     - Spędzałam noce w gorszych otoczeniach. - Wzruszyłam ramionami. - Nic by się nie stało.
     - Wolałbym zostać tu z tobą, niż być sam z Nickiem i Julianem - wyznał. - Są naprawdę mili, ale to ty jesteś moją opiekunką.
     - Jesteś kochany. - Uśmiechnęłam się, rzucając ostatnie spojrzenie w stronę Słońca. Ruszyłam w kierunku sklepu, a Key obok mnie. - Kochany, lecz głupiutki. Pamiętaj, żeby dbać tylko o siebie. Jestem wampirem, zawsze mogę cię skrzywdzić.
     - Gdybyś tego chciała, zrobiłabyś to cztery lata temu, kiedy bezsilny umierałem na śniegu. - Skąd u dziecka taki wyraz twarzy? Skąd taki ton głosu? Z jednej strony dziękował, z drugiej żałował, a z trzeciej był nieco zażenowany. - Zabiłabyś mnie, a ciało zostawiła w tej swojej zabijalni albo w jakimś stawem.
     - Moja zabijalnia to humanitarne miejsce - obruszyłam się. Powoli zaczynał padać śnieg. Zastanawiałam się, kto go sobie zażyczył. - Odkąd cię przygarnęłam, jadłam tam góra trzy razy.
     - To dobrze, zabijanie jest złe.
     - I to mówi ktoś, kto potrafi zjeść na obiad kotleta ze schabu? - Uniosłam brew.
     Od skończenia lat trzynastu jak ognia unikałam mięsa. Z początku okazało się to trudne, ponieważ jako przedstawicielka rodziny chadzałam na przyjęciach, a tam rzucenie „jadłam przed wyjściem” byłoby niestosowne. Zawsze uważałam, iż zwierzęta mają większe prawo do życia niż ludzie. Ci drudzy tylko żądali, pierwsi potrafili sami o siebie zadbać. Owszem, piłam mleko, jadłam miód (czasem nawet rękami) czy jajka, lecz mięsa samego w sobie nie spożywałam.
     - Zwierzęta są na to specjalnie hodowane. I zanim powiesz „ale w jakich warunkach” - zerknął na mnie z ukosa - to wiedz, że doskonale sobie z tego zdaję sprawę.
     Wspominałam, iż Key znał mnie niemal na wylot? Potrafił przewidzieć każdą wypowiedź. Czasami rozmowy z nim wyglądały bardziej jak monolog, bo gdy chciałam coś powiedzieć, to Key mi przerywał i wtrącał dokładnie to, co miałam na myśli. Zastanawiałam się, czy jestem aż tak przewidywalna? Czy aż tak łatwo przewidzieć moje ruchy?
     - Nigdy cię o to nie pytałem - odezwał się, gdy w zasięgu wzroku pojawiła się cukiernia - ale dlaczego właśnie czekoladowe ciastka? Czemu nie z truskawkami albo wiśniami? Czemu nie z cukrem albo kruche?
     - To bardzo długa historia - odpowiedziałam tylko, uśmiechając się i pokazując kły.
     - Mamy czas. - Zatrzymał się. Chyba naprawdę chciał wiedzieć.
     - Zanudzisz się.
     - Zanudziłem się, kiedy kazałaś mi przepisywać słownik albo czytać sztuki Szekspira - powiedział z nieukrywanym wyrzutem. - Ten facet był dziwny.
     - Uraczę cię dziś wieczór jego słowami. - Wystawiłam język. - To wszystko przez brata.
     - Tego wampira?
     - Owszem. Był dorosły, więc nie musiał chodzić na przyjęcia, za to ja, mając wówczas lat sześć, tylko o tym marzyłam. Pocieszał mnie, piekąc ciastka. Malował na nich buźki pisakami i przynosił razem z mlekiem.
     - Kochał cię - stwierdził.
     - Bo wiedział, że zostanę mu podobną. Potem chciał mnie namówić do małżeństwa, fu. - Wzdrygnęłam się na samą myśl o tym, że mogłabym poślubić Christiana.
    Mama z tatą adoptowali Chrisa jeszcze przed narodzinami sióstr. Lekarze nie dawali jej szans na ciążę, a bardzo chciała mieć dzieci. Chris z początku nie wykazywał żadnych zdolności, ale nagle zaczął pożądać krwi. Niedługo potem na świat przyszła Viven. Nikt nie wiedział jakim cudem się to wydarzyło, lecz szczęście wylewało się na rodziców. Chris zszedł na drugi plan. Pomogło mu to odnaleźć swoją biologiczną rodzinę. Oddali go, bo przyszedł na świat z przekleństwem. Był drugim na świecie wampirem z przeznaczenia, nie przypadku czy zachcianki. Dwa lata po Viven urodziła się Maureen, kolejna piękna dziewczynka. I znów radość. Kiedy przyszła kolej na mnie... Było trudno. Nie dość, że nie przypominałam ani matki, ani ojca (o dziwo miałam różowe włosy), to zaczęłam rozwijać się szybciej i przejawiać zachowania niegodne damy. Tylko Christian akceptował mnie taką, jaką się narodziłam.
     - Czuł się samotnie.
     - Otaczał się piękniejszymi wampirkami.
     - Pamiętaj, że co w oczach jednego wydaje się piękne, w drugiego świeci brzydotą.
     - To przerażające. - Wzdrygnęłam się, bynajmniej nie z zimna. - Dlaczego nie możesz rozprawiać o samochodach albo kobiecych kształtach? Powinieneś oglądać się za dziewczynami, za ich tyłkami i dekoltami!
     - Po czterech latach mieszkania z tobą, Lisa, żadna panna nie wzbudza mojej ciekawości.
     - Cholera - mruknęłam. - Niedobrze, zachowujesz się jak starszy pan.
     - Starszy od ciebie?
     - Zdecydowanie.
     - To dobrze.
     Naszą wymianę zdań przerwał cel wyprawy. Uśmiechnęłam się i weszłam do środka. Zapach ciasta, wanilii oraz czekolady... Znalazłam się w raju! Każdą szafkę zastawiały przeróżne tace i kosze zapełnione słodkimi bułeczkami. Dwa niewielkie stoliki wewnątrz przywodziły na myśl rodzinny podwieczorek latem, kiedy to z pucharkiem lodów opuszczało się przegrzane słońcem mury i przysiadało się w cieniu drzewa, śmiejąc się i żartując. Pomalowane na wzór łąki ściany na pierwszy rzut oka wyglądały niedbale, lecz po kilku sekundach dało się dostrzec wprawną rękę artysty. Zamaszyste pociągnięcia, warstwa farby na warstwie. Cudo.
     Nie pierwszy raz odwiedzałam to miejsce. Czasem wpadałam tylko tu, nikogo o tym nie informując (nawet Key). Przysiadałam razem z panem Duckiem i piliśmy kawę, jedząc kremówki. Właścicielka także mnie lubiła. Miałam coś w sobie, co (mimo często niemiłego wyrazu twarzy) przyciągało innych. Może ten urok osobisty? Phi, kogo ja próbuję oszukać, to wszystko przez wampirze geny. Każdą istotę wytwarzającą krew zwabiały na mój teren.
     - Och, Elisabeth! - Kobieta po cztererdziestce, a przynajmniej na tyle wyglądająca, przywitała mnie promiennym uśmiechem. - Dawno cię u nas nie było.
     Właścicielka sklepu, pani Flanky, urodziła się najprawdopodobniej jako córka piekarza w osiemnastym wieku na terenach dzisiejszych Włoch. Miała dużo czasu, by nauczyć się setek przepisów oraz je udoskonalić. W świecie nieprawdziwych znali ją pod pseudonimem „Czekoladka”.
     - Dzień dobry. - Na moich ustach błąkał się lekki, sarkastyczny uśmieszek. Dla kogo dobry, temu dobry. - Ano, czasu brak. - Wzruszyłam ramionami, wskazując na bezradność w tym temacie.
     - Musisz mi więc podać adres, będę przesyłać ci słodkości. Nikt z takim zamiłowaniem nie próbuje moich wypieków jak ty.
     - Pani dzieła są najsmaczniejsze na świecie! - Tym razem mówiłam prawdę. Ciastka, które piekła, smakowały niebem, choć nigdy tam nie byłam i nie mogłam tego porównywać. Po prostu wiedziałam, że gdyby niebo dało się zjeść, smakowałoby właśnie jak czekoladowe ciastka Flanky.
     - Och, proszę cię! Daleko mi do perfekcji. Co wam podać? - Kobieta zerknęła teraz na Key. Próbowałam dowiedzieć się, o czym myśli, ale wzniosła potężny mur.
     - Czekoladowe ciastka poprosimy - odparł Key, uśmiechając się. W głowie miałam obraz chłopca kurczowo trzymającego się mojej ręki, kiedy przedstawiałam go sąsiadom. - Ze cztery kilogramy.
     - Och, jestem ciekawa, czy jeszcze tyle ich mam!
     - Lisa nie je nic innego.
     I w ten sposób udowodnił pani Flanky, że wcale go nie gryzę. Wampir po wypiciu krwi nie jest w stanie wepchnąć w siebie dużej ilości jedzenia, a teraz, po małej bitwie, potrzebowałam cukru. Nie tylko ze względu na utratę krwi, która tak swoją drogą wcale się nie regenerowała, ale i na uspokojenie nerwów. Byłam uzależniona od czekoladowych ciastek.
     - Lisa, dlaczego ten pan ciągle się na ciebie patrzy?


♥♥♥
Hej, hej, hej~!
Przepraszam, że tak długo zwlekałam z rozdziałem, ale ostatnio nie mam czasu na pisanie. Na całe szczęście już kończy mi się okres intensywnej nauki (na stypendium nie mam co liczyć :c), więc znajdę czas na tworzenie ^.^
Starałam się, aby było dłużej niż zwykle, ale nie wiem, czy wyszło. Mam cichą nadzieję, że tak. 

8 komentarzy:

  1. Pogubiłem się odrobinę.
    Lisa jest lesbijką?
    W dodatku to całe rodzeństwo...
    I jeszcze Key co się na dekolty i tyłki patrzy..
    Śmiechłem. Ale to chyba z niewyspania... powodzenia i weny, Eli

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co jest dziwnego w posiadaniu rodzeństwa? Stwierdziłam, że tworzenie postaci jedynaków jest nieco bez sensu, więc każdemu kogoś daję xD
      Co do orientacji Lisy - dziewczyna nie zakochuje się w płci, a w charakterze, więc jest jej obojętne, czy wybranek jej mózgu będzie kobietą czy mężczyzną.
      Tu chodzi właśnie o to, ze Key się nigdzie nie patrzy xD On tylko by oglądał MTV.

      Usuń
    2. Jeżeli chodzi o rodzeństwo - to chodziło mi o to że było jak dla mnie dużo imion i wogóle... Key ogląda MTV? spoko.

      Usuń
    3. Ach xd Liczne rodzeństwo, to i imion dużo xd Ano, ogląda.

      Usuń
  2. Świetny rozdział :)
    Ciekawi mnie końcówka i jaki ten pan patrzy na Lise?
    Już nie mogę się doczekać następnej części.
    Pozdrawiam ;)
    S.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli czytałaś "Normalną", powinnaś się domyślać, kto tak wlepia w nią ślepia ^.^

      Usuń
  3. No cóż mogę napisać. Dla mnie świetne i wyszło, wyszło. :)
    Błędów nie zauważyłam, tylko szkoda, że takie "dość" krótkie. Brakowało mi tu Elisabeth... Sama nie wiem..
    Weny i czekam na nn.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze zobaczysz prawdziwą Elisabeth. Ona jest taka tylko w obecności Key.

      Usuń