poniedziałek, 21 lipca 2014

Rozdział VII



            Czy wspominałam o rodzinnym podziale wśród wampirów? Nie, więc nadarzył się idealny moment, aby o tym wspomnieć, bo pozostawienie tej kwestii mogłoby zamieszać w głowach innym.
           My mamy albo matkę, albo ojca, ogólnie nazywamy ich Stworzycielami. Są to zwykle stare, żyjące już kilka wieków kreatury, które nie do końca pragną współpracować ze światem ludzi i żyją w odosobnieniu, a kiedy nadarzy się odpowiednia okazja, tworzą sobie towarzysza. Zwykle wampir nie ma więcej niż jednego podopiecznego, ponieważ spada na niego odpowiedzialność, dlatego są nazywani jak rodzice. Zarząd nieprawdziwych jest oparty na zasadach podobnych do tych, które panują w świecie prawdziwych.
            Mnie stworzyła Sindy.
          Znałam się z nią, odkąd trafiłam do publicznego gimnazjum ze względu na moje urodzinowe życzenie. Ona, pomocna, kochana i uczynna, uczęszczała klasę wyżej, dodatkowo mieszkała niecały kilometr ode mnie. Sindy zachowywała się jak opiekunka i przyjaciółka – jadałyśmy razem drugie śniadania, a kiedy trzeba było, stawała w mojej obronie przed zazdrosnymi dzieciakami. To ona zaraziła mnie miłością do tego, co magiczne i zakazane, do tego, w co ludzie nie wierzą lub wierzyć nie chcą.
          Zawsze uwielbiałam jej sposób bycia i podziwiałam za wytrwałość. Potrafiłam godzinami opowiadać o tym, jak to z River jest miło i wspaniale, a ona tylko słuchała, choć z dnia na dzień stawałam się coraz gorszą jędzą i należało mnie zakneblować. Sindy jednak zdawała się zainteresowana moim życiem, zarówno szkolnym, jak i prywatnym, więc nie przerywała długaśnych monologów.
            Kiedy przyszedł czas wyznania prawdy, siedziałam już po uszy w swoim pragnieniu wiecznej młodości i nieśmiertelności. Gdy Sindy przyznała się do bycia wampirem, poprosiłam ją, by uczyniła mnie sobie podobną. Nie miała nic przeciwko, na co odetchnęłam z ulgą. Zaczęłam poznawać powoli świat, który stworzyła, a Sindy uwielbiała bawić się w rodzicielkę. Wówczas niańczyła już siódemkę młodych krwiopijców. Ci trzymali się jej, jakby szła po nich śmierć, a wampirzyca dzierżyła obronną tarczę.
            Kiedy Stworzyciel postanawia wziąć pod opiekę ludzkie dziecię i zrobić z niego wampira, musi wyjaśnić mu panujące w świecie nieprawdziwych zasady. I oczywiście Sindy to zrobiła, nie pominęła żadnego szczegółu i kazała mi wziąć wszystko do zachłannego wówczas serca. Zgodziłam się nawet na picie krwi z karmicieli.
            Zabiła mnie, wstrzyknęła jad i zostawiła umierającą w łóżku, a sama wyruszyła do Las Vegas do innego bachora, który narobił sobie kłopotów. Nie miała pewności, czy wszystko dobrze się powiedzie, lecz w końcu to już nie zależało od niej, wybór pozostawiła mojemu organizmowi. Na szczęście przyjął to dobrze i tak stałam się nieśmiertelną.
            Nie pamiętam wiele z tego, co działo się chwilę po przebudzeniu, ale z opowieści Chrisa wynikało, iż chciałam pozbawić krwi własne siostry. Musiał siłą odciągać mnie od domu, dopiero gdy rzucił zaklęcie, udało się odgonić moją pragnącą krwi stronę od domostwa. Potem wszystko stało się jaśniejsze i mogłam myśleć  logicznie. Uciekłam, by szukać pożywienia.
            W ciągu jednej nocy wybiłam połowę niewielkiego miasteczka nieopodal cieśniny La Mache. Jak się tam dostałam? Tego nie wie nikt, nawet ja. Po prostu tam byłam i zabijałam, rozdzierałam gardła, pozbawiałam krwi.  Zachowywałam się jak maszyna, jedno gardło, drugie gardło, trzecie… Aż w końcu dało się  ich naliczyć dwie setki.
Sindy znalazła mnie tuż przed wschodem słońca. Płakałam, klęcząc na jakimś pustkowiu, wydzierając się i zdzierając gardło. Zostałam przytulona do jej piersi. Zaczęła śpiewać nordycką kołysankę, którą usłyszała od swojej starej przyjaciółki. Szło to mniej więcej tak:

Śpij, śpij, śpij...
Niech piasek na twych powiekach
Ukoi smutki, otrze łzy.
Nadszedł czas
Na spotkanie z nieznanym.

Śpij, śpij, śpij...
Marzenia senne niech cię wypełnią.
Zatrą obawy, pozostawią spokój.
Nadszedł czas
Na spotkanie z nieznanym.*


            Śpiewała, a jej niebiański głos rozchodził się i trafiał do mojej duszy, która powoli znikała. Czułam, jak ulatnia się z każdą sekundą, jak tracę poczucie winy i wszelkie pozytywne emocje nadające mi człowieczeństwa.
            - Teraz już nie jesteś jedną z nich – wyszeptała, wciąż nucąc. – Nie musisz zamartwiać się ludźmi, oni nie są ważni, są jak zabawki. Ty jesteś najważniejsza, zapamiętaj to. Teraz liczy się tylko twoja osoba.
            I zapamiętałam.
        Właśnie wtedy Sindy siedziała w swojej ulubionej sukience na stole i wyglądała jak zdzira. Z twarzą szesnastolatki, ostrym makijażem i odkrywającym za dużo ciała stroju nikt nie brał jej na poważnie. Mimo to nadal pozostawała moją matką.
            Nikt nie wiedział, ile Sindy ma lat, gdzie się urodziła i jak stała się wampirem. Strzegła tych tajemnic jak oka w głowie, za to uwielbiała opowiadać o swoich zdolnościach. Kochała ciszę i spokój, dzięki czemu medytacja, dzięki której wampiry zdobywają nowe moce, okazała się dla niej idealnym oderwaniem od codzienności. W ciągu wieku zyskała ponad trzydzieści nowych umiejętności, jeśli wierzyć reszcie jej dzieciaków, zatrzymanie czasu również było jej sprawką.
            - Zepsułaś mi zabawę, mamo – rzuciłam, krzywiąc się. Opuściłam noże ostrzami w dół. – Chciałam się z nimi pobawić.
            - Jeśli chciałaś zabawek, mogłaś dać znać. – Zsunęła się na podłogę, a materiał razem z nią. – Poza tym to niebezpieczne, na dworze stoi jeszcze chyba z sześciu.
            - Dałabym radę.
            - I tak już śmierdzi tu twoją krwią – mruknęła, marszcząc nos i wbijając wzrok w mój brzuch.
            - Nie mam swojej krwi, Sindy. – Pokręciłam głową.
            Zawsze mnie to denerwowało. Wampiry uważały, że to, co płynie w ich żyłach, należy do nich, a wcale tak nie było. Czasem aż chciałam któregoś zamknąć i sprawdzić, czy rzeczywiście sam wytworzyłby czerwone krwinki, lecz bałam się kary za zabicie swojego. O ile gryzienie to niewielkie przestępstwo, o tyle doprowadzenie do cudzej śmierci już tak.
           - Daj spokój, kiedyś byłaś bardziej rozrywkowa i nie obchodziło cię to. – Podeszła i bez wahania obejrzała sobie zakrwawiony bandaż. Normalny człowiek by się speszył dotykiem niemal obcej osoby, ale nieprawdziwi nie musieli wstydzić się ciała. Próbowaliśmy raczej ukryć to, co w środku. – Okropieństwo. Samo się nie zagoi.
            - Zjem trochę ciastek, dostarczę cukru i się zasklepi. Nie martw się.
            Ciastka… Ciastka… Ach, no tak! Miałam pokazać Julianowi zakupy z paryskiej kawiarni.
            Zaczęłam grzebać w kieszeniach płaszcza w poszukiwaniu przeklętych słodkości, całkiem ignorując posępne spojrzenie Stworzycielki. Szamotałam się, lecz nic nie znalazłam. Ani jednego srebrnego papierka. Co jest, do jasnej cholery! Nie zostawiłam ich w Ash Dale, bo gdy wróciłam do sypialni, nie znalazłam ich na podłodze, Nick też z całą pewnością się do nich nie dobrał, Key tym bardziej. W takim razie, gdzie się podziały?
            Brak obcego zapachu zdenerwował mnie jeszcze bardziej. To niemożliwe, by po prostu rozpłynęły się w powietrzu. Te pieprzone czekoladki trzeba przebadać w jakimś laboratorium! Byłam pewna, że to ich wina. Ludzie są zbyt głupi i gdy ktoś oferuje im coś darmowego, od razu za to łapią. A taki mały, nie zajmujący dużo miejsca, czekoladowy cukierek można wziąć ze sobą wszędzie. Każdy skusi się na słodkie, zwłaszcza, jeśli jest rozdawane w ramach reklamy czy innych bzdur.
            Czułam, jak moje włosy zmieniają swoją barwę z platyny na ostrą czerwień, a oczy powoli pożera czerń. Tak działo się, gdy nie kontrolowałam złości – moje dwie zdolności, polegające głównie na kamuflażu, działały jak chciały.
            - Elisabeth…
            - Zamknij się! – krzyknęłam, zaciskając pięści. – Mam ważniejsze sprawy na głowie niż niegojąca się rana! Niedługo zabiją nawet ciebie, zamienisz się w gówniany, śmierdzący popiół i polecisz w stronę oceanu. Tego właśnie chcesz? Chcesz zniknąć?
            - Lisa…
            - Nie po to oddałam swoją pieprzoną duszę, by teraz zginąć z ręki przydupasa jakiegoś idioty, któremu zachciało się oczyścić świat z nieprawdziwych, Sindy. – Poczułam wysuwające się kły, mój organizm reagował na podniesione ciśnienie, miał ochotę walczyć, rozcinać, zabijać. – Nie pozwolę zniszczyć sobie życia, nie teraz, gdy mam coś, co mogę chronić.
            - Czyli to jednak prawda. – Cofnęła się i zmierzyła mnie wzrokiem. – Śmierdzisz śmiertelnikiem na odległość, moja droga. Aż tak bardzo zaślepiła cię jakaś marna istota?
            - Gdybym ja zaczęła cię oceniać, mamusiu – specjalnie podkreśliłam, kim dla mnie jest – musiałabyś znaleźć co najmniej rok wolnego czasu, by wysłuchać wszystkich swoich przewinień.
            - Ja to zupełnie inna sprawa.
            - Teraz liczę się tylko ja. – Zeskoczyłam, mając teraz pełną władzę nad swoim ciałem. Opanowałam gniew i chęć mordu, przywróciłam do neutralnego koloru swoje włosy oraz oczy. – Wiem, po co tu przyszłaś, ale nie wrócę do Ash Dale, dopóki nie załatwię kilku spraw. Radzie możesz przekazać, by wsadzili sobie palec w dupę, to poczują się lepiej.
            - Co zamierzasz zrobić? –Sindy machnęła ręką i przywróciła kuchnię do porządku, jakby to miało pomóc w zatrzymaniu mnie. Tyle że podjęłam już decyzję.
            - Zabić.


***

            Przebudziłem się z dziwnym uczuciem pustki. Lisy nie było obok, a słoneczne promienie padały na moją twarz, głaszcząc ją jak delikatne palce matki, której nie pamiętałem. Niby poranek jak poranek, lecz coś nie odpowiadało mi w otoczeniu. Doskonale wiedziałem, że znajduję się w domu przyjaciela Lisy, tylko czegoś brakowało. Czegoś bardzo ważnego.
            Podniosłem się z łóżka, przetarłem oczy i, rozejrzawszy się dookoła, opuściłem salon.
            Nie podobał mi się ten dom. Gubiłem się, ponieważ mieszkanie w Paryżu nie miało takich wielkich rozmiarów. Tutaj za każdym zakrętem mogła czekać na mnie jakaś nieprawdziwa istota o dziwnym wyglądzie, chociaż – prawdę mówiąc – większość wyglądała jak normalni ludzie.
            Podreptałem do kuchni, czyli najprzyjemniejszego pomieszczenia na parterze. Przy stole siedziała jakaś dziewczyna i ściskała z wściekłością brązowy kubek. Dziewczyna nie przypominała człowieka, nauczyłem się rozpoznawać nieprawdziwych na kilometr. W jej niby to niebieskich oczach czaiło się złoto wskazujące na magię. Zatrzymałem się, przyglądając się dokładniej. Błękitne pasemka w jasnych włosach, wyprostowane plecy i lekko spiczaste uszy. Czyżby nimfa…? Żadnej jeszcze nie spotkałem, lecz pytanie wprost osoby nieznajomej o to, kim jest, wydało mi się niegrzeczne.
            - Och, Key. – Nick podniósł się z krzesła, ale po chwili znów opadł, jakby stracił siłę. – Obudziłeś się.
            Powstrzymałem się od prychnięcia. Stałem tutaj, więc na pewno nie spałem. Oświadczanie rzeczy oczywistych jest ludzką głupotą.
            - Gdzie Elisabeth? – zapytałem, nie wyczuwając wampirzycy.
            - Uciekła – odezwała się dziewczyna, odwracając się. O ile wcześniej widziałem ją bokiem, teraz dokładnie omiotłem jej twarz. Wyglądała na słodką i niewinną, lecz czaiła się w niej pycha i próżność.
            - Aha – mruknąłem, ignorując ją. Irytacja nimfy sprawiła mi przyjemność. – Mogę skorzystać z telefonu?
            - Po co?
            - Zadzwonię i się upewnię, kiedy zamierza zaszczycić nas z powrotem swoją obecnością – rzuciłem. Po chwili Julian dał mi komórkę.
            Opuściłem kuchnię. Nie lubiłem towarzystwa obcych, a oni tacy byli; nieważni, obojętni. Dostałem się jakoś do drzwi wyjściowych i wyszedłem na świeżę powietrze. Odetchnąłem głęboko, wdychając zapach zimy. Nie przejmowałem się temperaturą czy innymi czynnikami, od których mogłem złapać grypę lub podobne paskudztwo.
            Odgarnąłem śnieg i usiadłem na schodku, wcześniej rzucając spojrzenie w stronę kilku jasnoczerwonych kropli na puchu. A jednak kogoś ugryzła. Podejrzewałem, że tak będzie, mimo to nie przypuszczałem, by zostawiła po sobie ślady. Lisa dbała o ich zacieranie.
            Wystukałem numer do domu i czekałem. Pierwszy sygnał, drugi, trzeci. Odebrał kobiecy głos, jednak nienależący do Elisabeth. Ten był słodki i delikatny, prawie jak dzwoneczki.
            - Halo?
            - Daj mi Lisę – powiedziałem bez ogródek. Może i powinienem być miły i przyjaźnie nastawiony, lecz nie potrafiłem się rozluźnić bez Elisabeth przy boku, jakby stanowiła cześć mojego dobrego humoru.
            Usłyszałem chichot, a następnie świst powietrza świadczący o rzucie. Idiotyzm, jakby trudność sprawiało przejście kilku kroków.
            - Tak?
            - Zabij się – wycedziłem z jadem, słysząc jej głos. Pierwszy raz czułem taką wściekłość, a skoro nie widziałem wyrazu twarzy, nie musiałem martwić się w tamtej chwili o poczucie winy. – Zabij się, a wtedy znajdę twoje prochy i je podepczę, potem zjem i popełnię samobójstwo, by jeszcze raz odebrać ci życie.
            - Key, o czym ty mówisz? – słyszałem zdziwienie w głosie Lisy, ale to się nie liczyło.
            - Zostawiłaś mnie tu samego bez opieki, każdy nieprawdziwy może zechcieć zabawić się z małym chłopcem, wiesz?
            - Nick i Julian…
            - Gdzieś ich mam, nie oni są za mnie odpowiedzialni. To na ciebie zrzucę winę.
            Zacisnąłem palce na udzie. Dlaczego w ogóle mówię takie rzeczy? Ona nie ma ludzkich uczuć, nie wie, co mam na myśli, nie wie, co to znaczy się bać ani tęsknić. Robię z siebie rozwydrzonego bachora.
            - Wrócę, obiecuję, że wrócę, a ty w tym czasie nie rób niczego głupiego i nie sprawiaj kłopotów – wyszeptała, chcąc zapewne przekonać o tym również samą siebie.
            - Trzymam cię za słowo.
            Rozłączyłem się. Słuchanie jej głosu jeszcze bardziej pogłębiało żal. Przeszło mi przez myśl, że zrobiła to specjalnie - zostawiła mnie na pastwę losu, bo zacząłem zawadzać. Skuliłem się pod wpływem zimna i smutku. Czyżbym aż tak się narzucał? Aż taki denerwujący się stałem? A może wręcz przeciwnie – zbyt mało się angażowałem i stałem z boku?
            Objąłem ramionami kolana. Tak bardzo chciałem wiedzieć, kim jestem.

***

            Patrzyłam na telefon z niedowierzaniem. Mój Key i takie okropne zachowanie? To po prostu niewykonalne! Zawsze zwracał się do starszych z szacunkiem, nigdy nie pyskował. Istniały dwa powody: albo naprawdę się zdenerwował, albo to wina tych przeklętych czekoladek, bo właśnie on je zabrał. Stawiałam na pierwszą opcję, ponieważ chłopak miał tyle rozumu w głowie, by nie wkładać do ust czegoś o niewiadomym pochodzeniu.
            Westchnęłam. Bez sensu. Nie potrafiłam myśleć jak człowiek, więc próbowanie zrozumieć Key nie dałoby skutków, pogrążyłoby mnie jeszcze bardziej, a robota czekała. Tym bardziej, że nikt nie kwapił się, by zabrudzić sobie rączki.
            - Zanim wyruszysz Bóg wie gdzie…
            - Boga nie ma – wtrąciłam, odkładając słuchawkę, Ciekawe skąd wiedział, iż odbiorę?
            - … wypij przynajmniej trochę mojej krwi, by rana się zasklepiła. W takim stanie trudno będzie ci pokazać się w miejscach publicznych, a co dopiero walczyć.
            Sindy wiedziała, o czym mówi, rozumu jej nie brakowało, choć rzadko go używała. Nie przepadała za logicznym myśleniem, wolała patrzeć pod nogi niż przed siebie, lecz znała się na wampirach i Łowcach o wiele lepiej niż ja.
            Podeszła i obnażyła szyję, czyli najwygodniejsze miejsce do gryzienia. Kaleczenie nadgarstków nie należało do szczególnie przyjemnych.
            Pokręciłam głową, mimo to zbliżyłam się, wysunęłam kły i wgryzłam się w delikatną, smukłą szyję Stworzycielki.
            Wampirza krew nie smakuje jak ludzka, choć ma z nią wiele wspólnego. Niestety, jad nadaje jej specyficznego wyglądu i smaku, więc bardzo łatwo można ją rozróżnić – smakuje jak bardzo słodkie, truskawkowo-malinowe żelki. Upiłam duże cztery łyki, by zaspokoić swój organizm, a następnie się odsunęłam.
            Tylko krew Stworzycieli działa jak lek na rany. To dzięki nim młode są tym, kim są, więc to jakby dodatkowa nagroda za dołączenie do wampirów. Jeśli się zranią albo otrą się o śmierć, zawsze mają prawo wgryźć się w matkę albo ojca, nawet bez pytania. Ale ja wolałam poradzić sobie sama.
            Otarłam usta wierzchem dłoni, schowałam kły, a następnie narzuciłam na głowę kaptur i nim Sindy zdążyła się obejrzeć, mnie już nie było.

***

Dwadzieścia dwa lata wcześniej, Paryż, Francja

            - Mocniej, wiem, że cię na to stać! – krzyczał białowłosy mężczyzna w czapce, nie dając młodej dziewczynie ani chwili wytchnienia. Przypominał tyrana, choć tak naprawdę był niegdyś wojskowym, teraz szkolił Łowców.
            Blondynka miała już go dość. Od pięciu lat wyżywał się na niej, choć robiła wszystko, co kazał. Nawet nie zwracała uwagi na siniaki i nauczyła się je maskować za pomocą makijażu. Przywykła do ciężkich treningów, do bolących ramion, do opuchniętych z wysiłku nóg. Odważnie związywała każdego popołudnia włosy w kucyk, wkładała dres i biegła do opuszczonego budynku, w którym urządzono salę.
            - River, co się z tobą dzieje, co? – Poczuła na ramieniu dotyk wielkiej, obleśnej dłoni, jednak się nie ruszyła. Wlepiła wzrok w wypchanego manekina, którego uderzała od kilkunastu minut.
            Wszystko poszło nie tak,  świat rozpadł się na malutkie kawałeczki. Lisa, ta mała i niewinna dziewczynka, która podbiła jej serce, stała się potworem. Krwiożerczym, odrażającym potworem. Wiedziała, że nie powinna bawić się w miłość, ponieważ Łowcy powinni być bezwzględni, bezuczuciowi i puści, mimo to ta różowowłosa dziewczynka  zauroczyła ją już pierwszego wieczoru. Czas przy Lisie nie istniał, zatrzymywał się. Tak bardzo kochała spędzać z nią każdą chwilę.
            Teraz już po wszystkim.
            Wezbrała w niej złość, niemal gotowała się w środku. Zaciskając zęby, wyrwała się z uścisku mężczyzny i kopnęła manekin, odrywając mu głowę. Zaczęła krzyczeć i uderzać pięściami w pozostałą część, a gdy i ją rozniosła, ruszyła dalej. Wyżywała się na materacach, na drewnianych palach do wspinania, na murach, po których uczyła się skakać.
            Zabić, zabić, zabić. Tylko to siedziało teraz jej w głowie. Myśl nie chciała odejść, zakorzeniła się głęboko w umyśle nastolatki. Ona chciała tylko wieść spokojne życie wśród rówieśników, chodzić na imprezy i dobrze się bawić przy alkoholu. Ale nie, bo w końcu dano jej inne obowiązki.
            - Nienawidzę – wyszeptała, podciągając się na drążku. – Zabiję. – Zamknęła oczy, nabierając powietrza. – Zostawię tylko ją.
            Dochodziła trzecia w nocy, gdy wyczerpana River skuliła się na swoim łóżku i zaczęła cicho łkać, zerkając na stojące na stoliku zdjęcie. Rozmazywało się z każdą sekundą przez łzy i zmęczenie, ale ona chwyciła je do ręki i przytuliła do piersi.
            Kiedy spała, wyślizgnęło jej się z dłoni i upadło na podłogę. Rozbite szkło podzieliło podobiznę Elisabeth na pół, na zawsze podkreślając, że została w niej tylko cząstka prawdziwej dziewczyny.


* Fragment kołysanki Ronnie z mojego drugiego autorskiego opowiadania.



~~.~~
Witam, witam.
Miałam dodać w środę, ale skoro skończyłam, dodam teraz ^.^
Trochę zmieniałam perspektywy, lecz nie jest tak źle, jak sądziłam, że będzie.
Jako że Elisabeth sobie poszła, to o tym, co dzieje się w Ash Dale, będziecie dowiadywać się od Key. Mam nadzieję, że polubicie jego perspektywę i sposób opowiadania.

3 komentarze:

  1. Ciekawy rozdział!
    Fajnie piszesz.
    Weny....

    jakiś ten komentarz bez entuzjazmu... sorry

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział. Już nie mogę doczekać się następnego.
    Pozdrawiam ;)
    S.

    OdpowiedzUsuń
  3. Naprawde ciekawie piszesz. Podoba mi się to, że sama wymyśliłaś moce wampirów, a nie ściągasz. Ogólnie zapowiada się ciekawie. Będę czytała dalej.
    Zapraszam do mnie.
    http://bookfantasty.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń